Coś w tym filmie niewątpliwie jest. Nawet powiem wam co :D
Abel Ferrara opowiadając historię upadku wpływowego bankiera, nadal portretuje Nowy Jork, będący łącznikiem prawie wszystkich jego filmów. Za pomocą szczegółów, krótkich najazdów kamery, niewielkich epizodów obrazuje duszny klimat tego miasta i charakter mieszkańców. Niestety w drugiej połowie obrazu "mała wielka ojczyzna" autora schodzi na dalszy plan. Zanim to następuje, otrzymujemy kilka świetnych sekwencji w więzieniu oraz podróż z kamerą między tłumy pikietujących naprzeciw sądu. Mnie ujęły tego typu momenty.
Przed wyliczaniem wad, omówię jeszcze pół-zaletę w postaci Gérarda Depardieu. Zdecydowanie nie wiedziałem co chce on czasami wyrazić i czy jego rola nie jest przypadkiem improwizacją. Lecz sprawdza się... ciałem, wyglądem i ograniczonymi zdolnościami ruchowymi. Właśnie dzięki aparycji aktora, Ferrara zaangażował go pewnie w ten projekt. Sceny gdy 65 letni, otyły Depardieu spółkuje z prostytutkami, wydając przy tym bulgoczące dźwięki są autentycznie obrzydliwe. A jednocześnie znakomicie odegrane: niezdarność ich bohatera zmusza partnerki do jednoczesnego udawania, że im się to wszystko podoba, oraz ukrywania zmieszania. Zaś sceny molestowania seksualnego są jeszcze bardziej odrzucające. W efekcie film staje się nieprzyjemny... bo taki miał być.
Co do całej reszty- niestety tym razem reżyser poległ. Cóż z tego, iż smaczki mnie w tym dziele zauroczyły, jak całość jest tylko drętwym reportażem. Nie ma tu psychoanalizy postaci (a jedynie jej namiastka), jakiegokolwiek rytmu prowadzenia opowieści, a nawet żadnych wniosków. W zamian dostajemy sprawozdanie z wydarzeń ukazane krok po kroku. Czasami przy długich ujęciach nudzić zdaje się nawet operator, stosując dziwne najazdy i rozmycia obrazu. Na ma co się dziwić: cóż tu kamerować jeśli scenariusz można by zamknąć na jednej kartce (dosłownie: nawet mogę udowodnić tą tezę jak znajdę czas ;)). Marnego wrażenia dopełnia przeszarżowana rola Jacqueline Bisset, która chyba pomyliła filmy- przy tak flegmatycznym kinie nie do końca wypada krzyczeć, szaleć i machać rękami.
Nie bardzo rozumiem czemu ten film, a nie "4:44. Ostatni dzień na Ziemi" Ferrary trafiło na nasze ekrany. W pewnym sensie oba są do siebie podobne, bo dotykają specyficznego poczucia wartości chrześcijańskich ich twórcy. Jednak o ile w poprzednim obrazie pięknie pokazano jak właściwie się pożegnać z życiem pozostając w zgodzie z sobą i bliskimi, tutaj dostajemy wykład o tym co się stanie gdy pieniądze zastąpią Boga.
Pasolini walczył z faszyzmem ukazując jego przedstawicieli jako potwory w "Salo". Tak samo stara się rozprawić z kapitalistami Ferrara. Już w 1975 takie chwyty były zbyt banalne, a co dopiero teraz.