Recenzja filmu

Wojownicze Żółwie Ninja: zmutowany chaos (2023)
Jeff Rowe
Katarzyna Ciecierska
Micah Abbey
Shamon Brown Jr.

W głąb dziecięcej fascynacji obrzydliwością

Od pierwszej sceny pokazującej nam wykrzywionych lekko plastelinowych żołnierzy stojących w ciężarówce przygotowujących się do ważnej misji na tle bardzo karykaturalnie prostych tekstur Nowego
Od pierwszej sceny pokazującej nam wykrzywionych lekko plastelinowych żołnierzy stojących w ciężarówce przygotowujących się do ważnej misji na tle bardzo karykaturalnie prostych tekstur Nowego Yorku nowy film o Żółwiach ninja zalewa nas specyficzną estetyką. Na pewno moje pokolenie urodzone pod koniec lat 90, czy na początku lat 2000 kojarzy moment, gdy w dzieciństwie oglądali kreskówki na Cartoon Network, lub innych kanałach z bajkami i w puszczonych pomiędzy nimi blokach reklamowych zobaczyli jakąś wyjątkowo głupią, paskudną przy okazji niezwykle efektowną kampanię dość idiotycznej zabawki mającą nadzieję trafić w pewną ukochaną przez dzieci tematykę szkaradności. Śmieciaki, Smrodowo, rozciągane gluty oraz wiele innych obiektów pożądania rozpalało wyobraźnię najmłodszych, doprowadzając do białej gorączki ich opiekunów oznajmiających wszech i wobec, że takiego paskudztwa nie kupią oraz przy rodzinnym stole rozpaczających nad fatalnym stanem rynku. Na amerykańskim gruncie tradycja ta jest jeszcze bardziej zaznaczona ze względu na znacznie szerszą historię ówczesnego konsumpcjonizmu. Właśnie w dziwaczną młodocianą fascynację obrzydliwością wizualnie postanowił wpasować się debiut dotychczas zdolnego scenarzysty, a teraz też ciekawego reżysera Jeffa Rowe, używa on go jako świetnego narzędzia do opowiedzenia o niektórych tematach, czy wymieszania "Wojownicze Żółwie Ninja: zmutowany chaos" popkulturowych tropów.

"Wojownicze Żółwie Ninja" to marka specyficzna swoją kultowość budująca raczej na nostalgii z nią związaną niż rzeczywistej jakości. Dzieci urodzone w ostatnich trzech dekadach (oczywiście w granicach wolnego świata) miały swoje żółwie ninja. Był serial z lat 90 chyba najbardziej ikoniczny dobrze znany większości milenialsów. Następnie show oglądane przeze mnie z 2003 roku. A w ostatniej dekadzie powstały, aż dwie adaptacje z 2012 i 2018. Żadna jednak z wymienionych produkcji nie bywa chyba zbyt często odświeżana przez widzów, raczej funkcjonuje jako coś zakodowanego w pewnej część naszej świadomości kojarzonego z młodymi latami. Taki znajdująca się w naszych głowach sympatyczna pacholęcy entuzjazm, którego nie chcemy rozwiać. Każda bowiem próba przeniesienia zmutowanych gadów z serialowego półświatka przynosiła jednie porażki. Pierwsza trylogia może mieć dziś nieco uroku związanego z kiczowatą magią dekady matki, aczkolwiek starość jej nie służy. Wersja z 2007 przeszła trochę bez echa, a o abominacjach z 2014 oraz 2016 nawet nie chce wspominać. Pomimo rozpoznawalności właściwie każdego środowiska żaby ze skorupami nigdy nie wyszły poza sacrum piaskownicy, co spotkało kiedyś pewnie mocno obciachowych innych superbohaterów (porównanie pasuje o tyle, że geneza wytworu Kevina Eastmana i Petera Laird również pochodzi z szerokiego medium komiksu). Żółwie pozostawały głównie cennym paliwem dla twórców zabawek, przynajmniej do teraz.
 
Pomysł reżysera był jasny połączyć nostalgiczną markę swoimi długimi losami świetnie się komponującą ze specyficzną lekko obrzydliwą formą przypominającą sztukę 5-latka. Figurki z plasteliny, bazgroły na brzegu zeszytu i inne tego typu instalacje artystyczne od razu przychodzą nam do głowy po zobaczeniu, choćby zwiastuna. Animacja niczym dziecięca zabawa naśladuje podejrzane ekscytujące najmłodszych klisze i stylistyki. Obrane specyfiki mają pewnie więcej wspólnych czynników niż w nonsensownym świecie przedszkolnych umysłów wciąż oddają go i tak bardzo wiarygodnie. Świetnie wykonane sceny akcji przypominają, choćby twórczość Jackie Chana. Wschodnich inspiracji możemy zauważyć więcej. Miasto wygląda nieco jak u Wong Kar-Waia. Nowy York przywołuje swoje najbardziej niebezpieczne, marginesowe wizję pełne mroku oraz rozjarzonych neonowych świateł podkreślane bardzo soczystym soundtrackiem zawierający ikoniczne numery Hip-hopu lat 90 (nadal jestem trochę obrażony za brak Wu-Tang Clanu, bo pięknie by pasował ze swoimi betami opartymi o stare klasyki kung fu, lecz nie można mieć wszystkiego). Jednocześnie pracę postanowiono podbić nutką najnowszych trendów. Dodano nieco północnego dynamizmu znajomego fanom Spider-Verse oczywiście decyzja miała wiele sensu przy bardzo Z-kowym tonie obranym przez film.

Tak, "Zmutowany Chaos" z mrugnięciami okiem i kontekście zauważalnym pewnie bardziej przez starsze grupy wiekowe pozostaje duchowo bliżej młodszych odbiorców. Nawiązania i żarty bardzo często są zrozumiałe, dopiero gdy orientujemy się we współczesnej popkulturze i kulturze internetu. Język bohaterów naśladuje ten używany przez współczesnych nastolatków. Humor bazuje na memicznym podłożu często uderzając w bardziej ciemne i czarne oblicza sieciowych gagów (wystarczy popatrzeć na motyw dojarki). Animacja również znakomicie rozumie modny dziś bardzo cringe. Nawet projekty postaci nawiązują do najnowszej wersji serialu by wywoływać miłe skojarzenia u bywalców podstawówek i liceów. Jeśli przychodzi wam do głowy, że młodzieżowość może być wymuszone nie jest tak. Elementy slangu, popularne zwroty zostają w dialogi wplecione bardzo naturalnie, a żarty pozostają mocną stroną obrazu.

Najsłabszym ogniwem produkcji pozostaje jej dobry momentami bardzo udany scenariusz. Opowieść świetnie koegzystuje tematem głównym akceptacji z wizualiami projektu. Dzięki sprytnemu połączeniu motyw, który można spłaszczyć do zdania nie wszystkie brzydkie i być może odpychające rzeczy muszą być z automatu złe wypada znacznie bardziej przekonująco. W wątkach można nawet doszukać się meta komentarza do zielonej franczyzy niemającej do tej pory szczęścia w adaptacjach, a z dozą odpowiedniej pomocy zdolnej ekipy mogącej urodzić obiecujące twory. Niestety historia bywa wyjątkowo nierówna. O ile dzieło zdecydowanie wie o czym chce mówić i się tego trzyma niektóre podstawowe zasady dobrego skryptu sobie odpuszcza.

Najprawdopodobniej zabrakło mu trochę czasu. Na dodatek rezygnuje z zupełnie innych rzeczy niż przeważnie przy problemach z brakiem miejsca na dopisanie treści. Zwykle, gdy tekst nie ma czasu rozwinąć jakichś elementów olewa postacie drugoplanowe czy złoczyńców, a tutaj dzieje się coś wręcz odwrotnego. Super mucha wypada świetnie jako villan i przeciwieństwo postulatów realizowanych przez żółwie. One postanawiają pokazać światu swoje dobrej strony by ten je zaakceptował owad skrzywdzony przez ludzkość dostatecznie mocno (bardzo fajnie przedstawiono jego genezę w tle pierwszych scen) postanawia człowieka wyeliminować i zająć pozostawione przez niego miejsce. Postacie na drugim planie również robią dobre wrażenie. Sensej w czasie trwania metrażu walczy z fobią wobec świata zewnętrznego i nadopiekuńczością. April początkująca dziennikarka przypadkiem natrafiająca na gady ciekawie pokazuje oswojenie z tym co, inne przy okazji odzyskując pewność siebie. Mniejsze postacie przechodzą również pewną zbiorową drogę. Najgorzej kontynuując wyliczankę przedstawiono żółwie. Ich wątek szukania zrozumienia oraz dylemat dotyczący możliwości uzyskania renomy wśród podobnych sobie za stanięcie w opozycji do swoich moralnym wartościom wypada przekonująco generalnie wszystko wokół morału napisano na poziomie. Mam za to problem z potraktowaniem charakterów poszczególnych stworów. Trudno było odróżnić poszczególne zwierzaki są bardziej jednym bohaterem zbiorczym niż oddzielnymi bytami. Niby każdy z nich dostaje jakąś swoją wyodrębnioną intrygę zwykle jednak urywają się one bez sensownej kumulacji. Film popełnia nawet wyśmiany przez wszystkich youtuberów błąd obdrapania jednego skorupiaka z jakichkolwiek cech charakterystycznych (z braku wyrazistości zapomniałem imienia). Nie zrujnowano tak całkowicie produkcji ponieważ kapitalnie podano wątek zbiorowy, ale bardzo obniżono jakość całości.

Konflikt może brzmieć znajomo pewnie nieco banalnie. Absolutnie wyjątkowy wygląd Mutant Mayhem dodaje mu nowego charakteru, innego kolorytu. Przez połączenia ciekawego kontekstu unikatowej animacji, specyficznej marki i nie aż tak zakasującego przesłania po prostu udana animacja staje o półkę wyżej. Wszystkie atuty tworzą bardzo ciekawy miks kulturowych wskazówek budujących spójny mający bardzo dużo do powiedzenia pod maską absurdalnej zabawy prostymi instynktami lekki pomysłowy film nieczujący żadnej wyższości nad dla wielu pewnie infantylnymi źródłami inspiracji. Miło mi, gdy fundamenty dzieciństwa dostają takie nowe wersję.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Obok wyraźnie zainspirowanej "Mrocznym Rycerzem" sekwencji miejskiego pościgu – zatopionej w błękitach,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones