W tym roku, żeby wybrać się na pustynną planetę Arrakis wystarczyło pojechać do Wenecji. Wczoraj na trwającym właśnie festiwalu pokazano wyczekiwany film
Denisa Villeneuve'a - dziś "
Diunę" recenzuje dla Was Łukasz Muszyński. Tymczasem Daria Sienkiewicz obejrzała najnowszy film
Jane Campion, "
Psie pazury".
Mając odpowiednią dźwignię, można podnieść planetę - przekonuje w literackim pierwowzorze "
Diuny" diaboliczny baron Harkonnen. Powyższa kwestia to niezła metafora wyzwania, jakim jest ekranizacja kultowej powieści
Franka Herberta. Biorąc pod uwagę rozmach, ambicje oraz wpływ, który wywarła ona na kolejne pokolenia twórców, "
Diuna" jawi się jako osobne i wyjątkowo potężne ciało niebieskie na firmamencie popkultury. Jego ciężaru nie zdołali jednak udźwignąć nawet tak utalentowani reżyserzy jak
Alejandro Jodorowsky i
David Lynch. Pierwszy poległ jeszcze na etapie preprodukcji, ponieważ sponsorzy odmówili sfinansowania absurdalnie kosztownego 14-godzinnego kolosa. Drugi zaliczył spektakularną box-office'ową klapę, o której
Roger Ebert napisał, że to film z jednym z bardziej niezrozumiałych scenariuszy w historii kina. Porażki wybitnych kolegów po fachu nie odstraszyły
Denisa Villeneuve'a. Kanadyjczyk już raz dokonał cudu, kręcąc po latach sequel "
Łowcy androidów", który wytrzymał porównania z klasycznym oryginałem. Autor "
Pogorzeliska" wydawał się więc idealnym kandydatem do skolonizowania dla Hollywood świata "
Diuny". Śpieszę donieść, że podbój zakończył się powodzeniem, ale nie obyło się bez ofiar.
Villeneuve poszedł za radą jednego z bohaterów książki, który przekonywał, że pierwszy krok do ominięcia pułapki to uświadomienie sobie, gdzie ona jest. Reżyser wyciągnął naukę z niepowodzeń swoich poprzedników i namówił wytwórnię Warner Bros., aby sfilmować opus magnum
Herberta w dwóch częściach. W ten sposób twórca "
Sicario" zyskał pewność, że epicka historia arystokratycznego rodu Atrydów, którzy zyskują kontrolę nad skrywającą złoża drogocennej Przyprawy pustynną planetą Arrakis, po przeniesieniu na ekran nie zamieni się w chaotyczny ciąg ładnych obrazków. W przeciwieństwie do
Lyncha Villeneuve nie musi np. posiłkować się nieustanną narracją z offu, która tłumaczy motywacje bohaterów i dopowiada, co wydarzyło się między scenami. Ma wystarczająco dużo czasu, żeby rozstawić na fabularnej szachownicy wszystkie pionki i przygotować widzów na nadciągającą nawałnicę akcji. Jeśli więc oczekujecie po "
Diunie" wystawnego widowiska science-fiction na miarę "
Gwiezdnych wojen", po seansie najpewniej nie będziecie zgłaszać zastrzeżeń.
Sęk w tym, że powieściowy oryginał oferuje znacznie, znacznie więcej. U
Herberta anegdota o walce dobra ze złem jest zaledwie atrakcyjną fasadą, za którą kryją się zagadnienia wykraczające daleko poza formułę kosmicznej opery. "
Diuna" traktuje m.in. o brutalnych polityczno-biznesowych machinacjach, religijnym fanatyzmie oraz wyzysku środowiska naturalnego. Znajdziecie w niej filozoficzne rozważania nad determinizmem, ludzką naturą, a także wiecznie żywym mitem mesjanizmu. Wreszcie jest to opowieść, w której nawet pozytywne postaci na czele z głównym bohaterem noszą w sobie sporo mroku. Niestety, w filmie nie zostało z tego wiele. Mając do wyboru, co ocalić - głębię czy pasjonującą historię - twórcy wybrali tę drugą. W efekcie większość członków rozgwieżdżonej obsady nie ma tu za wiele do roboty i wszystkie scenariuszowe braki musi nadrabiać charyzmą. Na pocieszenie pozostał ładnie poprowadzony wątek mierzenia się z dziedzictwem przodków - niechcianym bagażem, którego brzemię przeznaczenie każe wziąć bohaterom na barki.
Całą recenzję Łukasza Muszyńskiego przeczytacie TUTAJ. Zwaśnieni bracia, majestatyczna natura i rodzinny konflikt niczym węzeł gordyjski. Znacie? To posłuchajcie. Mogłoby się wydawać, że właśnie o tym jest film
Jane Campion, lecz - jak to zwykle w filmach tej reżyserki bywa - pozory mylą. Pod grubą warstwą brudu i toksycznej męskości kryje się opowieść o frustrującej samotności, wyniszczającym od środka pożądaniu oraz dysfunkcyjnej - ale jednak - miłości. Na papierze "
Psie pazury" to kombinacja "
Braci Sisters"
Jacquesa Audiarda i "
Tajemnicy Brokeback Mountain"
Anga Lee. Tyle że papier, w przeciwieństwie do dzieła filmowego, mieści się w każdej szufladce.
Zrealizowany dla platformy Netflix obraz to adaptacja książki amerykańskiego powieściopisarza
Thomasa Savage’a, opisującej dzieje dwojga samotnych braci. Phil (
Benedict Cumberbatch) i George (
Jesse Plemons) Burbankowie to wykształceni i zamożni właściciele ziemscy, którzy większość życia spędzają w siodle. Kiedy jednak George poślubia prowadzącą lokalną gospodę wdowę Mary, Phil nie potrafi kryć się z zazdrością, a poczucie odrzucenia zaczyna manifestować w okrutny sposób. Konflikt narasta, gdy Rose (
Kirsten Dunst) oraz jej ekscentryczny nastoletni syn Peter (
Kodi Smit-McPhee) wprowadzają się na ranczo Burbanków. Teraz przyjdzie im żyć pod dyktatorskimi rządami Phila.
Pomimo tradycyjnych gatunkowych ornamentów w rodzaju butów z ostrogami, skórzanych kowbojskich spodni oraz popijaw w saloonach, kostium jest tutaj drugorzędny, zaś "
Psie pazury" to film bliższy tradycji antywesternowej. Konwencja, w której kino rozlicza się z mitem założycielskim Ameryki i w której patriarchat jest fundamentem ekranowej rzeczywistości, służy
Campion przede wszystkim do wyostrzenia niuansów ludzkich relacji – od niebezpiecznego związku Rose z alkoholem, przez ciągłe terroryzowanie jej syna Petera za bycie outsiderem, po wewnętrzną walkę Phila z demonami swojej seksualności. Duszna muzyka
Jonny’ego Greenwooda wzbudza ciągły niepokój i jest jak zwiastun wyczekiwanego tornada, mającego zetrzeć bohaterów z powierzchni ziemi. To jeden z tych filmów, w których widmo nadciągającej tragedii urasta do rangi narzędzia narracyjnego.
Cała recenzję Darii Sienkiewicz przeczytacie TUTAJ.